Pewnie nie tylko ja wpadłam na ten pomysł. Pewnie nie jest bardzo oryginalny. Nie wzięłam co prawda siekiery, wiatrówki ani kilograma gwoździ jak radzą bardziej zaawansowani, ale zabrałam całą rodzinę, szynkę parmeńską, kilogram foie gras i jedwabny obrus. I co? I uciekłam w Bieszczady. Wiecie, jak to jest. Zima w mieście jest straszna. Pandemia, korki, przepełnione sklepy, problemy z parkowaniem, za oknem smog. Nawet pies nie cieszy się ze spacerów w grudniu. A w Bieszczadach… Bezkresne połoniny, puste dukty, moc dzikiej zwierzyny hasającej na horyzoncie no i słynne jadowite żmije przezornie uśpione w swoich kryjówkach. Żyć nie umierać.Można odetchnąć pełną piersią, zawinąć się w ciepły koc i korzystając z uroków wiejskiego życia „tymi ręcami” rąbać drewno na opał. Jest pięknie. Słońce wschodzi jakby wcześniej i jakby później zapada. Wysuszone trawy szumią kojąc stragane nerwy, a rodzina zasiada wieczorem do wspólnej wieczerzy. Boże! Przecież to właśnie jest życie! Bez gonitwy, bez szarpania, pędzenia na czas i rozciągania doby o dodatkowe kilka minut tylko dla siebie. Te spacery o poranku, te widoki, te ochy i achy najbliższych. Wspaniałość. Zostaję tu na zawsze. Rzucam praktykę lekarską i biorę się za produkcję serów. Kupimy alpaki, kozy albo owce i jeszcze koniecznie dwa psy pasterskie. Psy pasterskie są konieczne do ogarniania stada. Przyjaciele będą nas odwiedzać, a my będziemy ich tymi serami częstować i żyć pełnią życia. Tak było! Słowo daję.
I kiedy już byłam bliska zrealizowania chociaż części tych planów, okazało się, że po kolacji trzeba pozmywać – ręcznie, bo w Bieszczadach zmywarki nie są tak popularne. Kolacja była suta i rodzina nie najmniejsza, a woda chłodnawa jakaś taka. Któregoś dnia z kolei zaczęliśmy się zastanawiać czy rzeczywiście warto na zimnie rąbać to drewno, bo ile w końcu przed kominkiem wysiedzimy. Siekiera chyba się stępiła, a i rąk chętnych do pracy fizycznej było jakby mniej. Młodzież jako pierwsza zaczęła zgłaszać chęć pójścia do jakiejś knajpki w miejsce podczytywania odkładanych miesiącami lektur, a w miarę upływu czasu chata przyjaciela zaczęła się niebezpiecznie kurczyć. Pojawił się też problem gospodarowania odpadami, bo jakoś nie znikały sprzed domu w takim tempie jak zapasy, poza tym były regularnie rozrywane przez okoliczne coś, czego nie umieliśmy zidentyfikować. Jakoś po tygodniu zaczęłam tęsknić do sterylnego budynku szpitala i zacisza własnego gabinetu. Poszukiwania odpowiedniego gatunku alpaki powoli ustępowały miejsca sprawdzaniu co tam na świecie i modlitwom o odrobinę stabilniejszy Internet. Nie będę oszukiwać, spowita świeżym oddechem bezkresu zaczęłam tęsknić do twardego chodnika, sklepu otwartego 24 godziny na dobę i swojej pracy. Do cywilizacji!
I tak oto, mniej lub bardziej wiarygodnie, opowiedziałam Wam swoją historię. Kocham wakacje, kocham odkrywać nowe miejsca i naprawdę podoba mi się w Bieszczadach, ale… Cześć, mam na imię Joanna, jestem z miasta i uwielbiam swoją pracę.
Z pozdrowieniami,
Joanna