Żyjemy szybko, szybciej niż nasi rodzice, dużo szybciej niż dziadkowie. Rzadziej siadamy razem do stołu, rozmawiamy o swoich planach czy kłopotach. Biegniemy przez życie niczym ścigani za kradzież jego kolejnych ochłapów i nawet pandemii nie udało się wymusić na nas zwolnienia tempa. Oglądamy zamiast czytać, wysyłamy SMS-y zamiast dzwonić, piszemy maile zamiast listów. Wszystko szybko, syntetycznie, online. Najlepiej aseptycznie. Zazwyczaj o tym nie myślę, nie mam na to czasu, bo pędzę, ale ostatnio zastanowiłam się nad tym… jedząc kupione w cukierni drożdżowe ciasto. Co by o mnie pomyślała moja babcia? Ciasto drożdżowe, najbardziej domowe z ciast, kupiłam w cukierni! Dla jej pokolenia stanowiłoby to kompletny dysonans poznawczy, żeby nie powiedzieć bzdurę. Tani i szybki zapychacz, który umiała z zamkniętymi oczami zrobić najmniej zdolna podkuchenna. Teraz kupuje się w sklepie. Co za czasy? A przecież ciasto drożdżowe jest wprost idealnym zaprzeczeniem współczesnego świata.
Przede wszystkim potrzebuje czasu – towar na wagę złota. Po drugie cierpliwości – nie od dziś wiadomo, że wściekłemu drożdże nie urosną. Po trzecie ciepła, bo wyrwane z lodówki składniki muszą się ogrzać do temperatury pokojowej, a gdy się już ciasto wyrobi, to też musi chwilę w cieple poleżeć. No i po czwarte, a może i najważniejsze - puszyste ciasto z kruszonką rozrośnięte na wielkiej blasze potrzebuje dużej, wielopokoleniowej rodziny, która je podzieli między siebie i zje, jeszcze ciepłe, przy kuchennym stole. Ono wręcz wymaga obecności małych dzieci, które będą wyskubywać kruszonkę, mamy i taty dojadających to co zostało, babci i dziadka, który posmaruje je masłem, bo cholesterolu się już nie boi i sąsiadów, którzy zwabieni zapachem przyjdą zanim ciasto się skończy. Kto dziś piecze ciasto wielkości pół metra, z 2 kg mąki?
I tu znów „kłania się” ciasto drożdżowe. Postanowiłam zwolnić, ale podeszłam do tematu naukowo i zastosować technikę uważności. To świetna metoda dla wszystkich, którzy pędzą albo co najmniej nie potrafią się zatrzymać. Piekłam więc ciasto traktując tę czynność jak medytację. Jest taka świetna książka, która mogłaby stać się podręcznikiem dla ludzi antropocenu „Cud uważności” autorstwa Thich Nhat Hanha. Jeden z jej pierwszych rozdziałów ma tytuł „Zmywanie dla zmywania”.Taki oto nastał czas, w którym zamiast dużych rodzin, mamy model góra 2+2, a w konsekwencji zamiast piec wielkie brytfanny ciasta kupujemy fikuśne monoporcje. Walczymy o to, żeby nie przytyć, ćwiczymy by nie stracić formy, pracujemy by kupić większe, szybsze i piękniejsze auto (którym z klasą podjedziemy po monoporcję rzecz jasna) i poświęcamy temu tyle energii, że kawał pola by można zaorać.
„Podczas zmywania naczyń powinniśmy być tylko zmywaniem naczyń, co oznacza, że zmywając, powinniśmy być w pełni świadomi, że zmywamy naczynia. Dlaczego przywiązywać tyle znaczenia do tak prostej czynności? Ale o to właśnie chodzi. Fakt, że jestem tu i zmywam naczynia, jest cudowną rzeczywistością. Jestem całkowicie sobą, podążając za oddechem, świadomy swej obecności i świadomy swoich myśli i czynności. Niemożliwe jest wtedy, bym miotał się nieprzytomnie tam i z powrotem jak butelka unoszona na falach oceanu.”.
Ciasto się udało. Było pyszne. Boże! Jak ja odpoczęłam.
Monika
PS. Polecam też jedno z podstawowych ćwiczeń mindfulness z jedzeniem rodzynka… tak jednego rodzynka ;-)