Obejrzałam wszystkie mecze EURO2020. (No, może klika przepuściłam, ale to były te naprawdę słabe.) Emocjonowałam się co najmniej tak, jak bym mogła zjeść kolację z Wyspiańskim, umówić się na wino z Przybyszewskim albo gościć u siebie… dowolnie wybranego idola. Rozpoznaję piłkarzy, kojarzę trenerów włączając w to ich narodowość, poziom atrakcyjności i odporność na sytuacje stresowe. Spalone, rzuty karne, rożne i wolne tudzież prostopadłe dośrodkowania nie mają dla mnie tajemnic. Obco brzmiące słowa w stylu: Memhips Depay, Georgini Wijnaldum, Patrick Schrick czy Karim Benzema okazały się być nazwiskami prawdziwych ludzi płci męskiej, a nie bliżej nieokreślonym bełkotem, do którego trudno było dopasować znaczenie. Do zalet tego niespodziewanego zjawiska mogę też zaliczyć niespodziewany wzrost nowych, co prawda niepogłębionych znajomości opartych na zupełnie nowej tematyce. W ulubionej kawiarni i spożywczaku, w którym kupuję codzienną prasę moje osiągnięcia naukowe nie mają kompletnie żadnego znaczenia, natomiast wyrobione zdanie na temat niekompetencji Paulo Sousy, czy wyszukanej strategii prezentowanej w tym sezonie przez Garetha Southgata, bardzo podnosi szybkość i rzetelność obsługi. Siłą rozpędu oczywiście obejrzałam też finał rozgrywek kibicując z poświęceniem… nieistotne komu. Było wspaniale. Tak tylko się czasem zastanawiam co mi się właściwie stało?
Pierwsze podejrzenie padło oczywiście na szczepienie, wiecie słynne chipy i te sprawy. No cóż, widać chip potrzebuje jakiegoś impulsu do aktywacji. Później wina została przypisana nowej apokalipsie o wdzięcznej nazwie 5G, to już było niemal oczywiste, gdyby nie podejrzenie o nieudolnie maskowany wpływ starlinków Elona. Dzisiaj, gdy upłynęło już od tych pamiętnych emocji trochę czasu z rozrzewnieniem zastanawiam się nad ilością rzeczy, którymi, podobnie jak piłką nożną, nigdy się nie interesowałam, a które być może tylko czekają na moją atencję. Kto wie może któregoś dnia obudzę się z poczuciem ogromnej straty, że nie zdecydowałam się studiować geologii, nie wylaszowałam się na jakiś nieduży samolocik, albo co gorsza, nie zrobiłam specjalizacji z ortopedii?
Mój niepokój zaczęło budzić podejrzenie, że być może niechcący przebudowałam system swoich połączeń synaptycznych, jakoś zaburzyłam uporządkowany dotąd układ mojego mózgowego lasu dendrytycznych drzewek, w którym teraz odbędzie się neurologiczna rewolucja i będzie jak w „Weselu w Atomicach” Mrożka.
Ponieważ raczej źle bym wyglądała z dodatkową parą nóżek, zielonym rogiem na czole i chitynowym pancerzykiem na grzbiecie, zdecydowałam więc, że jednak to całe zamieszanie z manią oglądania grupy dorosłych facetów uganiających się za dmuchanym pęcherzem, było jednak wynikiem czegoś innego. Może po prostu mój mózg szukał jakiegokolwiek zamiennika dla codziennych aktywności? Może to było zwyczajne przepracowanie?
Na pewno! Jak cudownie odzyskać nad sobą kontrolę i zwyczajnie zająć się planowaniem urlopu.
Pozdrawiam Was już prawie wakacyjnie,
Joanna