Początki medycyny, czy to akceptujemy czy nie, opierały się w dużej mierze właśnie na stosowaniu placebo. Różnica w jego stosowaniu wtedy i dziś polegała wyłącznie na tym, że w skuteczność ordynowanych chorym środków oprócz nich wierzyli także ówcześni medycy. Trudno nam sobie wyobrazić, że jakąkolwiek dolegliwość można było wyleczyć sproszkowanym rogiem jakiegoś zwierzęcia, albo wywarem z jego oczu, a jednak w wielu przypadkach to się udawało i to nawet bez wystąpienia skutków ubocznych. Nie mówię tu o oczywiście o słynnych opatrunkach z zagniecionej ze śliną i chlebem pajęczyny, która zawierała naturalną penicylinę, a w kontakcie z oryginalnymi dodatkami tworzyła silny antybiotyk – bez wątpienia była więc skuteczna. Pomijam też wielokrotnie dowiedzione działanie ziół, czy tak drastyczne techniki jak przypalanie rozgrzanym żelazem pobitewnych, krwawiących ran, które poniekąd stosujemy także dzisiaj, tylko narzędzia mamy daleko bardziej subtelne. Wróćmy jednak do placebo. Wszyscy znamy to pojęcie. Kojarzymy doskonale fakt występowania reakcji na substancję, której pacjent de facto nie otrzymał. Jest to precedens, którego występowania nie da się prosto wyjaśnić, przynajmniej używając do tego pojęć z zakresu medycyny, nazwijmy to, konwencjonalnej.
To teoria, ale czy wiecie, jak to wygląda w praktyce?
Wiadomo, że placebo wykorzystywane jest do prowadzenia badań nad lekami, oraz rozmaitymi terapiami. W każdym badaniu klinicznym wykorzystuje się je do określenia skuteczności działania określonego leku. Grupę zainteresowanych pacjentów informuje się, że zostaną poddani działaniu substancji leczniczej, po czym dzieli się ją na pół i części podaje prawdziwy lek, a części placebo. Tu powstaje ważne pytanie, na które pewnie nie wszyscy znają odpowiedź. Kiedy testowany lek przechodzi próbę? Gdy okaże się, że odsetek pacjentów wyleczonych albo wykazujących poprawę będzie WIĘKSZY niż w grupie, która przyjmowała placebo. Dodam, że w badaniach porównuje się również odsetek występowania działań niepożądanych. Tak, one również występują u pacjentów otrzymujących placebo!
Można by się jeszcze rozwodzić nad metodami, którymi dysponuje współczesna farmacja (zastrzyki są skuteczniejsze od tabletek, za to tabletki od kropel, lepiej też „działają” określone kolory leków itp.), ale jedno jest pewne, człowiek wierząc w skuteczność leku reaguje na niego lepiej. Do tego stopnia, że czasami nawet nie wie, że go nie przyjmuje, a czuje poprawę. Zatem prawdziwe okazuje się twierdzenie, że wiara czyni cuda. Można je jednak poszerzyć - wiara zmienia biologię. Przekonanie, że podany lek (placebo) jest skuteczny, które odbiera ludzki układ nerwowy uruchamia produkcję substancji, działających dokładnie tak jak on. Jak to możliwe, że nieaktywna substancja daje poprawę, albo wręcz wyleczenie? Może to raczej wrodzona zdolność do samouleczenia niedoceniana przez współczesną medycynę?
Oczywiście nie możemy pozostawić z pacjentów z receptą na pozytywne myślenie. Pomagamy im farmakologicznie, ale wierzę, że naszym obowiązkiem jest uświadamianie potęgi nastawienia do leczenia. Pozytywne, jak widzimy, czyni cuda. Negatywne niestety sieje spustoszenie.
„Każdy człowiek jest autorem swojego zdrowia i przeznaczenia”.
Budda
I niech powyższy cytat będzie przysłowiową kropką nad "i" dzisiejszego wpisu.
Bądźcie zdrowi, serdeczności - Monika